„Czyściec”. Zmarnowana szansa na rasowe religijne kino [RECENZJA]
Ten film to typowa produkcja reżysera „Dwóch koron”. To dokumentalny film udający fabułę, któremu bliżej do protestanckich christian movies, niż religijnego kina europejskiego.
Nie jest to dokument. Nie jest to bez wątpienia fabuła. Czym więc jest „Czyściec”? Jest to po prostu film Michała Kondrata, czyli Patryka Vegi polskiego kina religijnego. Mam nadzieję, że reżyser się na mnie nie obrazi za to porównanie. Michał Kondrat ma po prostu w sobie najlepszą cechę Vegi. Jest świetnym marketingowcem i ma dar przekonywania do swoich projektów czołowe gwiazdy polskiego kina. Potrafi na dodatek swoje filmy sprzedać masowemu widzowi. Jednocześnie przekonuje, że ma misję nowoczesnego opowiadania o wierze. Ja zupełnie nie kupuje tego sposobu ewangelizacji. Jednak komercyjny sukces jego filmów pokazuje, że do wielu katolików trafia.
Czy osiąga zamierzony sukces? Zależy, jaki on jest. Jeżeli chodzi Kondratowi o ewangelizację osób dalekich od Kościoła, sukcesu nie osiągnie. Ten film jest zbyt katechetyczny, by przekonał ateistę, że warto spojrzeć w stronę krzyża. Jeżeli natomiast chodzi reżyserowi o umocnienie wiary u osób wierzących, to jego fabularyzowane dokumenty można uznać wyłącznie za ciekawą formę katechizacji. Nie inspirują i nie zaspokajają artystycznych potrzeb widzów wychowanych na najlepszej tradycji europejskiego kina religijnego. Może jednak się „Czyściec” spodobać miłośnikom wczesnych christian movies, które były produkowane przez pastorów protestanckich. To kino równie ckliwe, jednowymiarowe i kiczowate.
„Czyściec” to 100% pomysłu twórcy „Miłości i Miłosierdzia” oraz „Dwóch koron” na kino religijne. Znane nazwiska (tym razem Olga Bończyk, Kamila Kamińska, Filip Tłokiński, Marcin Kwaśny) zostają obsadzone w króciutkich, przyczynkowych scenkach ilustracyjnych, będących dopełnieniem teologicznych wywodów duchownych z całego świata (pojawia się nawet kontrowersyjny o. Aleksander Posacki). Kondrat ma specyficzny sposób opowiadania, polegający na mieszaniu ze sobą dużego natłoku wątków i dowolnego przeskakiwania między nimi, co swoją drogą też upodabnia go do narracji Vegi.
Czego w tym filmie nie ma!? Koncepcja Czyśćca w katolickiej optyce i Biblii, konsumpcjonizm, aborcja, egzorcyzmy, o. Pio, seria ładnych ujęć z Times Square- natłok tematów pędzi przez ekran szybciej niż w poprzednich filmach Kondrata. Wszystko jest okraszone fragmentami dzienniczka mistyczki Fulli Horak, w którą wciela się Małgorzata Kożuchowska. Dodajmy, że sam dzienniczek budzi kontrowersje wśród samych katolików. W „Czyśćcu” żadnych kontrowersji nie ma. Jest laurkowy schemat.
O ile Kożuchowska ma coś w kilku scenach fabularnych do zagrania, o tyle udział reszty znanych aktorów jest symboliczny. Podejrzewam, że chodzi głównie o możliwość umieszczenia ich nazwisk na plakacie filmu, co pokazuje sprawność marketingową filmowca, o której piszę na początku. Nie jest to film o kontaktach Fulli z osobami z zaświatów. Polska mistyczka doświadcza u Kondrata obecności św. Magdaleny Zofi Barat (Olga Bończyk). Fulla miała zaś doświadczyć spotkań m.in z Janem Bosko, Katarzyną Emmerich i Joanną d’Arc. Intrygujące połączenie? Bardzo i pasuje idealnie do krwistego, pełnowymiarowego kina religijnego. Tutaj objawienia ograniczają się do teatralnej sceny z wielkim błyskiem światła i wielkich oczu Kożuchowskiej.
Szkoda, że nie powstała pełnokrwista fabuła o Horak. Jej historia pasuje zarówno do landrynkowego kina religijnego w stylu christian movies, jak i do teologicznych traktatów filmowych czerpiących z najlepszych wzorców europejskiego kina religijnego. Kożuchowska ma talent, by taką postać sportretować, co pokazuje w jedynej mającej logiczny ciąg fabularnej scenie filmu, gdy doświadcza pierwszego religijnego „ukłucia”. Jednak by rozwinąć taką postać trzeba mieć pomysł na film. Fabularyzowany dokument takiego pola manewru nie daje.
Więcej o filmie w dzisiejszym (23.10.2020) programie Okno na kulturę.
Łukasz Adamski