Jerzy Hoffman: mój dom na Mazurach to sanatorium dla duszy
Reżyser filmowy Jerzy Hoffman świętuje jubileusz 90-lecia. „Żyję nieprzyzwoicie długo” – żartuje i podkreśla, że zawodowo jest spełnionym człowiekiem.
Krótki film dokumentalny o sobie „Miałem farta” wyemitowano podczas benefisu w Olsztynie. „Taki tytuł, bo naprawdę miałem farta, i do ludzi, i do zdarzeń” – argumentował Jerzy Hoffman.
Joanna Kiewisz-Wojciechowska: Jest pan 90-latkiem pełnym werwy i energii. Czy pracuje Pan nad nowym filmem? Nakręci Pan coś jeszcze?
Jerzy Hoffman
W żadnym wypadku! Ja wkładałem w każdy swój film nie tylko całe swoje serce, ale całą swoją energetykę. Całe swoje siły psychofizyczne. Dzisiaj już nie mam tych sił, mam 90 lat, nie każdemu udaje się tylu lat dożyć. Policzyłem kiedyś, że przeszło 70 aktorów, z którymi pracowałem jest już po tamtej stronie. Gdybym robił filmy dla siebie, to prawdopodobnie robiłbym je do końca życia. Są koledzy, którzy tak robią. Natomiast ja zawsze robiłem filmy dla widza. Więc dlaczego widz ma mnie zapamiętać z filmów gorszych, a nie z tych, które zrobiłem wcześniej? Nie, zdecydowanie już nic nie nakręcę – przyszła pora na Telesfora!
Joanna Kiewisz-Wojciechowska: Każdy z filmów traktuje Pan jak swoje dziecko. Czy któryś jednak jest szczególnie ulubiony?
Jerzy Hoffman
Przede wszystkim to, co muszę powiedzieć, to, że udało mi się spełnić marzenie, które we mnie było od początku mojej pracy: sfilmowałem Trylogię. Sfilmowałem mojego kochanego Sienkiewicza! To nie było łatwe: po „Panu Wołodyjowskim” proponowali mi, bym został we Włoszech i tam zaczął kręcić, miałem konkretne propozycje tytułów i gaże w dolarach. Ale ja nie chciałem robić tamtych filmów, chciałem robić „Potop”. I zrobiłem. Po sukcesie „Potopu” i nominacji tego filmu do Oscara proponowano mi pracę w Hollywood. Ale ja wiedziałem, że jeżeli przyjmę tę propozycję, ówczesna władza w Polsce potraktuje mnie jak zdrajcę. Wiedziałem, że jak tam zostanę, to nigdy już Polski nie zobaczę. Nie zobaczę rodziców, przyjaciół. Wybrałem, jak wybrałem i uważam, że postąpiłem słusznie. Udało mi się nakręcić i „Ogniem i mieczem”, było to z wielkim trudem. Sfilmowanie Trylogii uważam za mój sukces, z tego powodu jestem spełniony.
Oczywiście mam też kilka innych filmów, które do dziś wciąż są pokazywane na ekranach nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Takim kameralnym, skromnym, ale kultowym filmem wciąż wyświetlanym jest „Znachor”. Myślę, że jest tak przede wszystkim ze względu na ogromny talent i człowieczeństwo postaci kreowanej przez Jerzego Bińczyckiego. To dobro, które niesie w sobie. Każdy, nawet najgorszy człowiek, chciałaby przez chwilkę być lepszy, dlatego „Znachor” wciąż jest chętnie oglądany. Lubię też „Prawo i pięść”, a „Do krwi ostatniej” jest dla mnie szczególny, bo to historia Pierwszej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, w której był mój ojciec – przeszedł cały szlak bojowy po Berlin, brał udział w bitwie pod Lenino. Oczywiście debiut, czyli „Gangsterów”, których zrobiłem z Edkiem Skórzewskim. W każdy mój film wkładałem całą swoją energetykę, naprawdę.
Joanna Kiewisz-Wojciechowska: Czy dziś ogląda Pan filmy kolegów? Czy może woli czytać?
Jerzy Hoffman
Czasami oglądam, ale nie zawsze. Wolę czytać. Czytam po 2-3 książki na raz. Różne. Lubię literaturę historyczną, wracam do przeczytanych książek. Teraz czytam Tacyta, ostatnio przeczytałem kilka książek o Rosji: o dynastii Romanowów, kilka książek o prezydencie Putinie, którego opisano z lewa, prawa i ze środka. Zawsze Wschód był mi bliski, zawsze mnie interesował. Nie przypuszczałem, że u schyłku życia będę świadkiem scen, jakie w 1939 roku przeżyłem jako dziecko. Nie przypuszczałem, że znowu dojdzie do masowych zbrodni nad ludnością cywilną takich, jakich dokonywało Gestapo. Niestety, chyba jestem świadkiem schyłku pewnej cywilizacji. Jest chińskie przekleństwo „oby ci dane było żyć w ciekawych czasach”. Niestety, żyjemy w strasznie ciekawych czasach.
Joanna Kiewisz-Wojciechowska: Te strasznie ciekawe czasy spędza Pan na Mazurach. Co Panu daje ta kraina, uważana przez wielu za niezwykłą?
Jerzy Hoffman
Frajdę, frajdę i jeszcze raz frajdę. Ten mój dom na Mazurach to jest sanatorium dla duszy. Mieszkam cały czas na Mazurach, czasami tylko jeżdżę do Warszawy. Na Mazurach mam fantastyczną opiekę lekarską doktora Mikołaja Cywoniuka, mam opiekę rodziny państwa Kozłowskich, zwłaszcza pani Agnieszki. Mazury to jest mój dom. Przyroda jest mi bardzo potrzebna. Jak rano słyszę świergot ptaków, to dla mnie jest najwspanialsza muzyka. Koi mnie zachód i wschód słońca nad pięknym jeziorem, które mam na wyciągnięcie ręki. Jednocześnie do miasta mam 15 minut. Zdecydowanie Mazury to moje miejsce.
Redakcja B. Świerkowska-Chromy za PAP