Strona główna Radio Elbląg
Posłuchaj
Pogoda
Elbląg
DZIŚ: 2 °C pogoda dziś
JUTRO: 10 °C pogoda jutro
POSŁUCHAJ

Mistrz Jerzy Hoffman kończy dziś 90 lat

Fot. T. Gola/SFP

Pogodził krytyków, festiwalowych jurorów oraz kinomanów i telewidzów. Ma na swym koncie pół setki filmów fabularnych i dokumentalnych, a także seriali i spektakli telewizyjnych, cieszących się ogromną popularnością, na które spadła istna lawina nagród i wyróżnień, z oscarową nominacją na czele. Ich autor – Jerzy Hoffman, były wiceprezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich – 15 marca kończy 90 lat.

Spoglądam na listę festiwalowych trofeów, jakimi obdarowano Jerzego Hoffmana podczas blisko 60 lat uprawiania reżyserskiej profesji (zadebiutował w 1954 roku dokumentem „Czy jesteś wśród nich?!”, nakręconym wspólnie z Edwardem Skórzewskim, a ostatni film, monumentalny fresk fabularny „1920. Bitwa Warszawska” w 3D, zrealizował w 2011). Na tej liście z Nagrodą Polskiej Krytyki Filmowej (1956) dla dokumentu „Uwaga, chuligani!” (1955) sąsiaduje krakowski Srebrny Smok Wawelski (1961) za „Dwa oblicza Boga” (1960, współreżyseria: E. Skórzewski); z moskiewskim Srebrnym Medalem (1965) za nowelowe „Trzy kroki po ziemi” (1965, współreżyseria: E. Skórzewski) – Nagroda Główna z Oberhausen (1966) i Specjalna z Florencji (1967) dla dokumentalnej „Pamiątki z Kalwarii” (1958, współreżyseria: E. Skórzewski); z krakowskim Srebrnym Lajkonikiem (1967) i Złotym Ekranem (1968) dla krótkiej fabuły telewizyjnej zatytułowanej „Ojciec” (1967) – Złota Kaczka (1969) dla „Pana Wołodyjowskiego” (1969) oraz Złote Lwy Gdańskie (1974), Złota Kamera (1974) i oscarowa nominacja (1975) dla „Potopu” (1974); z gdańską Nagrodą Specjalną (1979) dla „Do krwi ostatniej…” (1978) – moskiewski Złoty Rycerz (2000) dla „Ogniem i mieczem” (1999), i jeszcze stado Złotych Kaczek, tych normalnych, i tych jubileuszowych dla „Ogniem i mieczem” (2000, 2007) oraz „Potopu” (2007, 2009).

Lista nagród, którymi uhonorowano go za całokształt twórczości filmowej, jest również imponująca. Prym na niej wiodą Super Wiktor (2000), Złote Spinki na Telekamerach (2006), Polska Nagroda Filmowa Orzeł za Osiągnięcia Życia (2006), gdyńskie Platynowe Lwy (2009), zielonogórski Wielki Ukłon (2009), warszawska Platynowa Szabla (2011), łagowskie Diamentowe Grono (2013), toruński Złoty Anioł (2014), głogowski Kryształowy Dzik (2016), kętrzyńska Walkiria (2017), no i prestiżowa Nagroda Specjalna Stowarzyszenia Filmowców Polskich (2015) za wybitne osiągnięcia artystyczne.

Teraz rzut oka na listę najbardziej frekwencyjnych filmów polskich, najpierw tych sprzed transformacji ustrojowej 1989 roku: „Pan Wołodyjowski” (1969) – 10 934 145 widzów, „Potop” (1974) – 27 615 921, „Trędowata” (1976) – 9 834 145. Tytułom rozpowszechnianym po 1989 roku przewodzi „Ogniem i mieczem” (1999) – 7 151 354 widzów. To dane dotyczą oczywiście frekwencji kinowej, a przecież te tytuły są „wiecznie żywe”, wciąż emitowane w telewizji, oglądane w sieci oraz na DVD czy Blu-ray.

Imponujące osiągnięcia! A przecież wszystko zaczęło się bardzo skromnie, od siedmiominutowego czarno-białego dokumentu interwencyjnego „Czy jesteś wśród nich?!” (1954), skierowanego m.in. przeciwko wandalom niszczącym miejskie zieleńce zrealizowanego wspólnie z Edwardem Skórzewskim, kolegą z moskiewskiego WGiK-u (Wszechzwiązkowy Państwowy Uniwersytet Kinematografii).

Zjazd Filmowy w Wiśle (1949), na którym proklamowano realizm socjalistyczny jako jedyną metodę twórczą, obowiązującą także w kinematografii, rozpoczął najmroczniejszy okres w historii kina. Propagandowe slogany, dramaturgiczne schematy, precyzyjne odmierzanie elementów pozytywnych i negatywnych zawartych w dziele, upraszczanie konfliktów, upiększanie rzeczywistości, przesadny dydaktyzm – to główne cechy tej jedynie słusznej metody.

Coś zaczęło jednak pękać po śmierci Józefa Stalina. Wiem coś o tym, bo urodziłem się pięć dni po tym wydarzeniu i mama nieraz wspominała, że za bardzo nie mogła się z mego przyjścia na świat publicznie cieszyć. Solidne pęknięcia systemowe nastąpiły trzy lata później, po tzw. przełomie październikowym 1956 roku. Zelżały represje, zaczęto zwalniać więźniów politycznych, w prasie i radiu w miejsce propagandy pojawiły się coraz bardziej rzetelne opisy otaczającej rzeczywistości, a na półkach księgarskich – tytuły dotąd niedostępne. Z piwnic na światło dzienne zaczął wychodzić jazz, muzyka dotąd zakazana, na ekranach kin pojawiły się zachodnie filmy fabularne, a także – co szczególnie ważne – rodzime dokumenty, jakich przedtem nie oglądano. Dotychczasowy propagandowy huraoptymizm zastąpiły zaskakujące swym realizmem obrazy penetrujące mroczne zakamarki naszej rzeczywistości.

Jaskółkami zmian w naszym kinie stały się dokumenty Hofmanna i Skórzewskiego. Obaj studiowali w pierwszej połowie lat 50. na Wydziale Reżyserii moskiewskiego WGiK-u. Skórzewski skończył studia w 1954, Hoffman rok później. Już ich debiutancka etiuda, zrealizowana w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych, „Czy jesteś wśród nich?!” (1954), piętnująca chuligaństwo, choć utrzymana jeszcze w socrealistycznej poetyce, zapowiadała poważne zmiany w przedstawianiu otaczającej rzeczywistości, do których doszło w ich następnym wspólnym dokumencie – „Uwaga, chuligani!” (1955) – poświęconym coraz bardziej rozrastającej się w naszej stolicy pladze chuligaństwa. Nie był to wprawdzie stuprocentowy dokument, dużo znalazło się w nim inscenizacji, trochę natrętnej dydaktyki, ale także ogromna publicystyczna pasja i – nade wszystko – wnikliwe penetrowanie ciemnych obszarów naszej rzeczywistości, do tej pory na ekranach kin nieobecnych.

To od tego filmu Hoffmana i Skórzewskiego zaczęła się słynna czarna seria w naszym dokumencie, która przyniosła tak wspaniałe tytuły, jak „Lubelska Starówka” (1956) Bohdana Kosińskiego, „Miasteczko” (1956) Jerzego Ziarnika, „Warszawa 1956” (1956) Jerzego Bossaka i Jarosława Brzozowskiego, „Gdzie diabeł mówi dobranoc” (1956) oraz „Ludzie z pustego obszaru” (1957) Kazimierza Karabasza i Władysława Ślesickiego, „Paragraf zero” (1957) Włodzimierza Borowika, „Miejsce zamieszkania” (1957) Maksymiliana Wrocławskiego, a z kolei te dokumenty zainspirowały zapewne Wojciecha Jerzego Hasa przy przenoszeniu na ekrany Hłaskowskiej „Pętli” (1957) czy Czesława Petelskiego kręcącego „Bazę ludzi umarłych” (1958).

Hoffman i Skórzewski pozostali wierni ciemnej optyce w kolejnych dokumentach: „Dzieci oskarżają” (1956) – przejmującej opowieści o tragedii rodzin alkoholików, „Pamiątce z Kalwarii” (1958) – zapisowi Misterium Męki Pańskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej czy w „Dwóch obliczach Boga” (1960) portretujących działającą na Śląsku dość aktywnie w latach 50. sektę religijną. Filmów dokumentalnych w dorobku Hoffmana i Skórzewskiego znajduje się znacznie więcej. Te pozostałe odznaczają się znacznie jaśniejszą tonacją, wystarczy wymienić folklorystyczną „Karuzelę łowicką” (1958), sławiące wyścigi konne „Typy na dziś” (1959), poświęcony krakowskim juwenaliom „Gaudeamus” (1959), filmowy zwiad od morza do Tatr w uroczych pocztówkach dokumentalnych, jak „Sopot 1957” (1957) czy „Pocztówki z Zakopanego” (1960).

W 2007 roku Hoffman powrócił do dokumentu, realizując czteroodcinkowy serial „Ukraina. Narodziny narodu”, zainspirowany książką prezydenta Leonida Kuczmy „Ukraina to nie Rosja”. Dwa lata później na łamach portalu Stopklatka powiedział: „Co się nie udało w zamysłach federacyjnych Piłsudskiego, musi dojść do świadomości Polaków i Ukraińców, a nie rozliczenia i patrzenie w przeszłość, z ciągłym przypominaniem sobie wzajemnych krzywd. Krzywd było wiele, były też okrucieństwa i nikt nie przekreśli tego, co się wydarzyło na Wołyniu. Oni jednak też mogliby nam wyliczać. Tylko po co? Rozsądek powinien wziąć górę nad emocjami. Jeśli potrafiliśmy te emocje przezwyciężyć w stosunku do Niemców, a trudno sobie wyobrazić, żeby było coś porównywalnego z okupacją niemiecką, nie możemy bez przerwy tkwić w grobach na Ukrainie”. Jakże ważne i ciągle aktualne to słowa.

Debiutem fabularnym Hofmanna i Skórzewskiego, tego do tej pory dokumentalnego duetu, była dwunowelowa błyskotliwa komedia sensacyjna „Gangsterzy i filantropi” (1962) – utrzymana w paradokumentalnej poetyce, w dużej mierze zrealizowana w plenerze, na ulicach Warszawy i w stołecznych lokalach. Także dokumentalnych korzeni można się doszukać w „Prawie i pięści” (1964) – zrealizowanej w westernowej formule, pełnej dramatycznych spięć opowieści rozgrywającej się tuż po zakończeniu wojny na Ziemiach Zachodnich, „Trzech krokach po ziemi” (1965) – nowelowym dramacie współczesnym, inspirowanym reportażami prasowymi, a także socjologiczną ankietą tygodnika „Polityka”, czy telewizyjnym krótkim metrażu „Ojciec” (1967) poświęconym relacji rodzice – dzieci.

Dokument stał się dla nas szkołą polskiej rzeczywistości i oczywiście szkołą warsztatu (…) Zaplecze doświadczeń dokumentalnych nauczyło nas przywiązywania wagi do realiów, do zwracania uwagi na szczegóły (…) do troski o to wszystko, co budzi wiarę widza w autentyczność pokazywanych mu wydarzeń

– mówił w 1975 roku, kiedy był już po nakręceniu trzeciej i drugiej części Sienkiewiczowskiej „Trylogii”, na łamach tygodnika „Film”.

Znany do tej pory z dokumentalnych zamiłowań reżyser okazał się niespodziewanie mistrzem kina batalistycznego, realizowanego z ogromnym rozmachem inscenizacyjnym. Potwierdzają to imponujące skalą przedsięwzięcia „Do krwi ostatniej” (1978) czy – nakręcona w technologii 3D – „1920. Bitwa Warszawska” (2011). Ten pierwszy film opowiada dzieje Pierwszej Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, od jej utworzenia w maju 1943 roku w Sielcach nad Oką do tzw. chrztu bojowego pięć miesięcy później, czyli niezwykle krwawej bitwy pod Lenino; ten drugi stara się zrekonstruować tytułowe starcie, nazywane powszechnie Cudem nad Wisłą, które zaliczono do najważniejszych bitew w dziejach świata.

Niech znawcy tematu nie szukają w tym filmie podziału na fronty, nazw formacji, nazwisk dowódców i pełnej chronologii wydarzeń. Ważne jest napięcie, temperatura uczuć, charaktery i postawy ludzkie. Bo to ludzie stanęli na drodze rewolucyjnych doktrynerów. Podzieleni, często skłóceni na co dzień, po prostu nie wyrazili zgody na to, by im życie urządził ktoś obcy

– czytamy w reżyserskiej eksplikacji filmu.

„1920. Bitwa Warszawska” powstała z historycznych zainteresowań reżysera, geneza „Do krwi ostatniej…” jest bardziej osobistej proweniencji. Otóż ojciec Hoffmana wstąpił w 1943 roku do Dywizji Kościuszkowców, dzięki czemu rodzina reżysera mogła dwa lata później wrócić do Polski z Syberii, gdzie została wywieziona w 1940. Jerzy Hoffman miał wtedy zaledwie osiem lat. – Paradoksalnie wywózka na Syberię uratowała mi życie, inaczej zginąłbym w Holocauście, tak jak większość mojej rodziny – wyznał przed trzema laty w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”.

Jerzy Hoffman urodził się w Krakowie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej, jego rodzice byli lekarzami. Wybuch wojny rzucił ich na wschodnie tereny kraju, a następnie na Syberię. Ci, którzy zostali na terenach okupowanych przez Niemców, w większości stali się ofiarami Holocaustu. Jest taki niezwykle przejmujący film w dorobku reżysera, zatytułowany „Wedle wyroków twoich…” (1983), przedstawiający tragiczne losy trzynastoletniej Żydówki walczącej o życie z hitlerowską machiną ludobójstwa.

Reżysera interesuje nie tylko pełna tragicznych zdarzeń historia, wielka batalistyka, ale i czas pokoju. Nie tylko realizowane z ogromnym rozmachem inscenizacyjnym operacje militarne, ale i uczuciowe burze. Zresztą „1920. Bitwa Warszawska” była nie tylko historycznym freskiem, ale i melodramatyczną opowieścią o wielkiej miłości.

Znajdują się w jego dorobku dwa filmy, w których sięgnął do literackich szlagierów międzywojnia: „Trędowata” (1976) – zgrabna adaptacja, uznawanej za kiczowatą, powieści Heleny Mniszkówny, oraz „Znachor” (1981) – nie mniej udana ekranizacja bestsellerowej książki Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Także melodramatyczną formułę ma „Piękna nieznajoma” (1992) – stylowa ekranizacja pełnego suspensu opowiadania Aleksego Tołstoja, rozgrywającego się w 1916 roku w pociągu jadącym z Petersburga do Sztokholmu, w którym młody porucznik zaczyna tracić głowę dla tytułowej tajemniczej nieznajomej… I vice versa.

Trylogię Sienkiewicza przysłał mi ojciec z frontu, kiedy w 1944 roku wraz z wojskiem przekroczył dawną granicę Polski. Przysłał ją na daleką Syberię, do Ałtajskiego Kraju, gdzie zostaliśmy zesłani w 1940 roku. Najpierw dotarł do mnie „Pan Wołodyjowski”, następnie „Potop”, a „Ogniem i mieczem” cenzura w ogóle nie przepuściła. I tak się złożyło, że później dokładnie w tej kolejności realizowałem filmy

– wspomina Hoffman w rozmowie z Jolantą Tokarczyk na łamach kwartalnika „Film&TV Kamera”.

Filmowy „Pan Wołodyjowski”, ekranizacja trzeciej części Sienkiewiczowskiej Trylogii, powstał w 1969 roku. Dzieje Michała Wołodyjowskiego, słynnego „małego rycerza” na tle XVII-wiecznej Rzeczypospolitej, okazały się jednym z większych szlagierów polskiej kinematografii. I prawdziwym evergreenem. Do tej pory, a więc prawie pół wieku po premierze, na siatkarskich parkietach nie milknie „W stepie szerokim”, czyli „Pieśń o Małym Rycerzu”, choć… nie pochodzi ona – jak się powszechnie sądzi – z Hoffmanowskiej adaptacji, a z serialu telewizyjnego Pawła Komorowskiego „Przygody pana Michała” (1969), który był kręcony równolegle z kinowym „Panem Wołodyjowskim”. Obie produkcje powstały według scenariuszy Jerzego Lutowskiego (w „Panu Wołodyjowskim” współscenarzystą był również Jerzy Hoffman – przyp. red.), w serialu występowali w większości ci sami aktorzy, co w filmie kinowym, wykorzystano w nim część strojów i rekwizytów, a nawet fragmenty wersji kinowej, serial był jednak czarno-biały, w przeciwieństwie do filmu kinowego, który nakręcono w kolorze.

Pracowaliśmy w warunkach, które rzeczywiście dziś trudno sobie wyobrazić. Przełom lat 60. i 70. to był czas, kiedy w Polsce »obowiązywały« dwa rodzaje pieniądza. Za złotówki można było kupić wszystko to, co było dostępne u nas w kraju i w tzw. obozie demoludów, czyli w państwach socjalistycznych. Natomiast wszystko to, co można było kupić za dewizy (dolary amerykańskie), w Polsce było dostępne w bardzo ograniczonym zakresie. Mieliśmy więc pieniądze na kostiumy, tysiące statystów, wspaniałą broń, setki koni, a nie mieliśmy na taśmę filmową, kamerę i obiektywy, które można było kupić tylko za dewizy

– wspomina reżyser w rozmowie z Tokarczyk.

Pięć lat po ekranizacji trzeciej części Trylogii na ekrany kin trafił „Potop” (1974) – adaptacja części drugiej poświęconej burzliwym dziejom wielkiej miłości Andrzeja Kmicica i Oleńki Billewiczówny, ukazanym na tle historii najazdu szwedzkiego. Czterdzieści lat później 39. edycję festiwalu w Gdyni otworzył „Potop Redivivus” (2014) – szczególny projekt rekonstrukcyjny Filmoteki Narodowej. – Celem „Potopu odrodzonego” jest przybliżenie jednego z najznakomitszych dzieł polskiej kinematografii współczesnej publiczności. Na podstawie w pełni cyfrowo zrekonstruowanego filmu, trwającego w wersji oryginalnej 315 minut, powstał film znacznie krótszy, będący swoistą kondensacją monumentalnego dzieła, w którym udało się pomieścić wszystkie istotne wątki narracyjne. Udostępniając film publiczności, wyrażamy nadzieję, że doświadczenie nowego dawnego dzieła okaże się wartościowym i niezapomnianym przeżyciem – mówił Tadeusz Kowalski, ówczesny dyrektor Filmoteki. I okazało się fantastycznym przeżyciem, choć prawdę mówiąc, wersja dłuższa, ta z 1974 roku, nadal znakomicie opiera się czasowi.

Przy okazji gdyńskiej „powtórnej” premiery wzruszony reżyser powiedział: „40 lat temu, na pierwszym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, „Potop” sięgnął po Grand Prix, czyli Lwy Gdańskie. Po 40 latach film wróci na festiwal. Ja będę o 40 lat starszy, tak jak starszy będzie Jerzy Wójcik, starszy będzie Daniel Olbrychski i ci aktorzy, którzy jeszcze żyją. A film – paradoks – będzie młodszy, bo odmłodzony i przywrócony widzowi. (…) Bo dla mnie zawsze widz był najważniejszy i zawsze swoje filmy robiłem dla widza”.

Na pierwszą część Sienkiewiczowskiej Trylogii przyszło czekać trochę dłużej, bo aż ćwierć wieku. Ekranizacja „Ogniem i mieczem” (1999) już podczas realizacji biła wszelkie rekordy. Wystąpiło w niej 350 aktorów i 20 tys. statystów. Budżet filmu zamknął się kwotą 30 mln złotych. Zyski także osiągnięto rekordowe.

Po zrealizowaniu życiowego marzenia, jakim było przeniesienie na ekran całej Trylogii, w 2003 roku Hoffman sięgnął po mniej atrakcyjną – literacko i filmowo – „Starą baśń” Józefa Ignacego Kraszewskiego. Powieść o najdawniejszych dziejach kształtującego się państwa polskiego mocno okroił, dopisał nowe wątki, sięgając m.in. nawet do wikingów. – Przenosimy widza w świat magii i guseł pogańszczyzny, w którym bogowie mają wpływ na ludzkie namiętności – miłość, nienawiść, żądzę władzy – zapowiadał w trakcie realizacji. Swą ekranizację zaopatrzył w podtytuł „Kiedy słońce było bogiem”.

Jerzy Hoffman to nie tylko wspaniały reżyser i scenarzysta, ale także wytrawny producent i aktywny działacz na rzecz filmowego środowiska. W latach 1980-1997 był szefem artystycznym Zespołu Filmowego „Zodiak”, w którym powstały tak ważne dla naszej kinematografii filmy, jak m.in. „Akademia pana Kleksa” (1983), „Podróże pana Kleksa” (1985) i „Pan Kleks w kosmosie” (1988) Krzysztofa Gradowskiego, „C.K. Dezerterzy” (1985) Janusza Majewskiego, „Sceny dziecięce z życia prowincji” (1985) i „Śmierć Johna L.” (1987) Tomasza Zygadły, „W zawieszeniu” (1986), „Ostatni prom” (1989) i „Zwolnieni z życia” (1992) Waldemara Krzystka, „Ostatni dzwonek” (1986) Magdaleny Łazarkiewicz, „Kanalia” (1990) Tomasza Wiszniewskiego, „Rozmowy kontrolowane” (1991) Sylwestra Chęcińskiego, „Odjazd” (1991) Magdaleny i Piotra Łazarkiewiczów, znakomity dokument Macieja Drygasa uhonorowany Europejską Nagrodą Filmową (1991) – „Usłyszcie mój krzyk” (1991). W latach 1983-1987 Hoffman piastował funkcję wiceprezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich, a w latach 1987-1989 był członkiem Komitetu Kinematografii.

Miałem przyjemność poznać go osobiście w 1984 roku, kiedy to przewodniczył jury konkursu krajowego na Krakowskim Festiwalu Filmowym, zwanym wówczas Festiwalem Filmów Krótkometrażowych. Poza oficjalnymi nagrodami jury przyznało wtedy jeszcze jedną szczególną, tzw. Prywatną Nagrodę Trzech. Trafiła ona do Juliana Józefa Antonisza, autora niekonwencjonalnej animacji non-camerowej „Dodatkowe wole trawienne magistra Kiziołła” (1983), której bohater potrafił wyłącznie siłą woli przeżuwać wszystko, co wokół, nawet „Dziennik Telewizyjny”. Owa „Banda Trojga” – jak ją nazywano w festiwalowych kuluarach – działała pod wodzą Hoffmana. Bo to nie tylko znakomity artysta, ale także człowiek obdarzony – podobnie jak laureat Prywatnej Nagrody Trzech – wielkim poczuciem humoru.

Julian Józef Antonisz w jednym ze swych wcześniejszych filmów, zatytułowanym „Kilka praktycznych sposobów na przedłużenie sobie życia” (1974), stwierdził, że „życie to jest film, bo np., gdy ktoś się wódki napije i bez życia leży na podłodze, to mówi, że mu się film urwał”. Jego instruktażowa animacja zawiera również poważniejsze dowody tego twierdzenia. Dla Antonisza, istotnie, życie było filmem, a film życiem. Myślę, że u Hoffmana jest podobnie. A swoją drogą, jego biografia, pełna fantastycznych przygód, ale i dramatycznych zwrotów, wydaje się gotowym filmowym scenariuszem.

A co do alkoholu, w książce Piotra Czerkawskiego „Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u” (2019), artysta wyznaje: „Raz, pracując nad „Panem Wołodyjowskim”, nakręciliśmy z operatorem, Jurkiem Lipmanem, jedną dużą scenę na lekkim rauszu. Pięknie nam się pracowało… Ale jak zobaczyliśmy materiał – spojrzeliśmy na siebie i spuściliśmy głowy. Od tej chwili już nigdy nie łączyłem alkoholu z pracą – nauczyłem się, że jest czas połowu ryb i czas suszenia sieci”. Ryby złowione, połów udał się znakomicie, nadszedł czas suszenia sieci. Vivat Maestro!

Zachęcamy do posłuchania rozmowy z 2018 roku z Jerzym Hoffmanem w audycji Okno na Kulturę.

Jerzy Hoffman: Słowo honoru przestało właściwie cokolwiek znaczyć

 

Autor: Ł. Adamski/Stowarzyszenie Filmowców Polskich
Redakcja: M. Rutynowski